Czy poświęcenie ma granice?
Treść
Gdy skąpy snop światła rozjaśnia nieco scenę, na tarasie domu zagraconym sprzętami, klamotami, widzimy skuloną postać kobiety wydobywającej się spod szarej, brudnej płachty. To Catherine, dziś są jej 25. urodziny, o czym przypomina ojciec z butelką szampana. Ale postać ojca nie jest widoczna dla nikogo poza nią, to wytwór wyobraźni Catherine. Parę dni temu zmarł, jutro odbędzie się jego pogrzeb, z Nowego Jorku przyjedzie siostra Catherine - Claire. Tak rozpoczyna się przedstawienie "Dowód" na scenie warszawskiego Teatru Polonia. Czteroosobowa sztuka Davida Auburna jest opowieścią o poświęceniu dla drugiego człowieka, o miłości, ale i o egoizmie. Oto geniusz matematyki, znany w świecie profesor, autorytet matematyczny, popada w obłęd. Jego córka - Catherine, dziedziczy po ojcu nadzwyczajny talent naukowy, a po jego śmierci uwidacznia się i u niej choroba psychiczna. Czy jedno i drugie jest równie dziedziczne? Czy może schizofrenia jest tym nieodłącznym elementem, wręcz ofiarą, jaką ponosi człowiek obdarzony geniuszem nauki, tak dociekliwie, wyczerpująco i bez wytchnienia "atakujący" swój mózg, że nie ma już miejsca na żadne inne przeżycia, zarówno emocjonalne, jak i duchowe? Przy takim gigantycznym pracoholizmie cierpią inne sfery naszego życia. Jest w tym przecież jakiś rodzaj niewoli. Na pytanie, dlaczego ten wybitny matematyk zachorował na schizofrenię, nie znajdziemy odpowiedzi w przedstawieniu, bo i nie ma jej w tekście autora. Zresztą, nie o tę zagadkę chodzi w sztuce, a o zupełnie inną, matematyczną. Po śmierci profesora jego córka udostępnia Halowi (Łukasz Simlat), byłemu studentowi profesora, naukowe odkrycie, jakim jest dowód matematyczny. Catherine twierdzi, że jest autorką tego wybitnego, wyjątkowego dzieła, które może zrewolucjonizować nie tylko tę dyscyplinę, ale i wpłynąć na inne dziedziny nauki. A ponieważ zapisany jest w jednym z zeszytów, jakimi posługiwał się jej ojciec, trudno przyjąć do wiadomości wersję Catherine, jakoby ona była autorką dowodu, a nie jej ojciec. Tym bardziej że studiowała matematykę bardzo krótko, bo gdy ojciec zachorował, opuściła uczelnię, by opiekować się nim już do końca życia. Jednak znakomicie pomyślana i świetnie zagrana scena finałowa, w której Catherine opowiada Halowi, jak dochodziła do kolejnych etapów budowania dowodu, skłania widza do przechylenia szali na stronę autorstwa jednak córki, choć niezupełnie. Spektakl bowiem kończy się rozmową będącą w toku. Na tym właśnie wątku: kto jest autorem genialnego równania matematycznego, zbudowany jest konflikt prowadzący do pewnego napięcia dramaturgicznego. Po drodze zaś natykamy się na kilka problemów, które prowadzą do refleksji natury bardziej uniwersalnej. Na przykład: gdzie przebiega granica tzw. poświęcenia swojego życia dla drugiej osoby. I czy mamy moralne prawo wymagać, nawet od kogoś najbliższego, całkowitego oddania i rezygnacji tej osoby z własnego życia. Catherine porzuciła studia, poświęciła swój talent i ogromną pasję, odcięła się od świata, by opiekować się ojcem. Całkowicie zrezygnowała z własnego życia. I teraz, po jego śmierci, nie może się odnaleźć, bo jej życie, jej tożsamość budowana była na życiu i na tożsamości ojca. Pogrąża się w beznadziei i chorobie psychicznej. Inny problem, który stawia sztuka, to sprawa egoizmu. Ojciec przymusza, niemal terroryzuje psychicznie córkę do ustawicznej pracy na temat, który jej wyznacza. Domaga się całkowitego poświęcenia dla siebie, a tym samym dla sprawy nadrzędnej, czyli odkrycia matematycznego. Nie dopuszcza myśli, że jego córka może mieć własne życie. Robert ma dwie córki - prócz Catherine, jest jeszcze Claire (Joanna Trzepiecińska), która po śmierci matki wyjechała do Nowego Jorku. To ona finansowała wydatki na życie ojca i siostry, spłaciła kredyt na dom, ale to nie ona była ważna dla Roberta, tylko Catherine, w której widział swój portret geniusza matematycznego. "Dowód" to sztuka oparta głównie na aktorstwie. Złożoność osobowości i przeżyć bohaterów stwarza aktorom ogromne możliwości interpretacyjne, zaś umiejscowienie akcji w jednej dekoracji umniejsza w pewnym sensie "atrakcyjność" spektaklu i wymaga od reżysera pewnej pomysłowości w rozwiązywaniu kolejnych scen. Andrzej Seweryn postawił głównie na aktorstwo, i słusznie. Sam bowiem stworzył znakomitą kreację ojca. Każde jego wejście to przykład doskonałego warsztatu aktorskiego. Jakże wyśmienita jest jego "niema" scena, gdy Catherine czyta zapiski ojca, a my patrzymy na twarz aktora oddającą stan ducha, uczuć, myśli postaci, którą gra. Ileż bogactwa treści w tej skromnej niemej scenie. Doskonałe aktorstwo. Szkoda jednak, że Andrzej Seweryn jako reżyser nie powściągnął mocno przesadzonej i zbyt agresywnej w środkach nadekspresji swojej scenicznej (a także prywatnie) córki Marii Seweryn w roli Catherine. Gdyby w połowie zmniejszyć ten "naturalizm" środków wyrazu, całość sporo by zyskała. Maria Seweryn wprawdzie ma tu także przekonywające sceny, ale zaraz przykrywa je ową nadekspresją, która swoje apogeum osiąga w scenie silnego konfliktu, a nawet bójki sióstr. Joanna Trzepiecińska (Claire) gra przecież całkowite przeciwieństwo charakterologiczne swojej siostry. Jest piękną kobietą, stonowaną w sposobie bycia, pragmatyczną w swoim myśleniu, niepotrzebnie więc w scenie konfliktowej również posługuje się podobną, zbytnią nadekspresją. Krzyk obu sióstr odbiera scenie jej dramatyczny wymiar. Temida Stankiewicz-Podhorecka "Dowód" Davida Auburna, reż. Andrzej Seweryn, scenog. Maciej M. Putowski, kost. Magda Maciejewska, Teatr Polonia, Warszawa "Nasz Dziennik" 2008-04-17
Autor: wa