Jak symfonia z zakłóceniami
Treść
Realizowanie dziś Czechowa zgodnie z formułą Stanisławskiego to dość ryzykowne przedsięwzięcie. Zwolnione tempo, pauzowany rytm gry, rozciągnięte w czasie przedstawienie może budzić czyjąś niecierpliwość, wszak żyjemy obecnie w zupełnie innym rytmie niż bohaterowie Czechowa. Współczesna elektroniczna cywilizacja wymogła na nas swoje własne tempo. W "Wujaszku Wani" wszystko toczy się wolno, jest czas na myślenie, na zastanowienie się nad własnym życiem, jest czas na rozmowę z drugim człowiekiem. Wieniamin Filsztyński poszedł za głosem swej artystycznej duszy zapatrzonej w metodę Stanisławskiego.
Zwyczajowo uważa się, że ton przedstawieniu nadają zawsze dwie role: tytułowy wujaszek Wania, czyli Iwan Wojnicki, i zaprzyjaźniony z nim lekarz Michał Astrow. Ale stymulujący wpływ na zachowanie obu panów, a zatem i na kierunek rozwoju akcji ma przecież Helena Sieriebriakowa, młoda, piękna żona starego profesora Sieriebriakowa. Jest niczym Helena Trojańska, o której względy konkurują Wojnicki i Astrow. Ścieranie się tych postaci tworzy naturalną dramaturgię sztuki. Ale nie wszystkie role poddają się owej dramaturgii. Helena Małgorzaty Lipmann wprawdzie pięknie prezentuje się na scenie, jest kobietą niezwykle atrakcyjną, ale całkowicie wychłodzoną z emocji. Porusza się wolno, z gracją, bez pośpiechu, jakby obnosiła po scenie swoją nieskazitelną urodę. To prawda, przyjemnie patrzeć, ale Helena jest tu przecież nie tylko tym stymulatorem budzącym w mężczyznach wielkie emocje, ale i w niej samej przecież budzi się wielka, nieznana jej dotąd namiętność, a może nawet miłość do Astrowa. Tego nie widać w roli Małgorzaty Lipmann. Twarz aktorki pozostaje niezmienna. Jak była lodowata w pierwszej scenie, tak pozostaje do finału. A przecież po drodze tyle się zdarzyło. Jest na przykład scena Heleny z Astrowem, która powinna - jak chce Czechow - aż kipieć od gwałtownej namiętności wewnętrznej próbującej się przedostać na zewnątrz, lecz silnie hamowanej przez Helenę. Można by wprawdzie tłumaczyć ową lodowatość Heleny silnym zablokowaniem, zamknięciem się od wewnątrz, ale tego nie czyta się z widowni.
Także Astrow Tomasza Borkowskiego jest za bardzo schowany w sobie. Jeśli daje upust swojej emocji, to niekoniecznie w sposób przekonywający. Na przykład gwałtowne zjadanie, ba, pożeranie jabłka. To jest nie tylko nieestetyczne, ale i niewiarygodne. Astrow jest lekarzem, przedstawicielem inteligencji, nie może schodzić do poziomu gminu. Pewne nawyki wyniesione z domu rodzinnego pozostają przecież w człowieku na zawsze. Owszem, jest tu sporo ładnie rozegranych scen, szkoda tylko, że niektóre detale niepotrzebnie wpływają na obraz całości. Również tytułowa postać, wujaszek Wania grany przez Mariusza Wojciechowskiego, niepotrzebnie odwołuje się do rozmaitych efektów, ozdobników podkreślających jego stan ducha. Zakochał się bez pamięci w Helenie i nie ma najmniejszych szans na wzajemność. Swoją osobą irytuje Helenę. Cierpi. Ale tak przesadnie to artykułuje, że trudno mu współczuć, bo nie tyle jest tragiczny w tym przeżywaniu, ile komiczny i naprawdę irytujący. Te drobne kroczki, podskoki, rozkładanie ramion, robienie min. Po co? To wszystko ma pochodzić z wnętrza, a nie z zewnętrznych efektów. Mariusz Wojciechowski gra człowieka będącego na granicy postradania zmysłów. Za dużo w tej roli tzw. miękkości, a za mało typowo męskiego grania. Ponadto jest to przecież szlachcic, z dobrego inteligenckiego domu, gdzie odebrał należyte wychowanie, więc pewne zachowania są tu niezrozumiałe. A zwłaszcza takie mazgajowate, jak płacz, pocieranie oczu gestem dziecka itp.
Wzruszająco natomiast poprowadziła postać Soni Katarzyna Kołeczek. Jest ciepła, wiarygodna i bardzo prawdziwa w swoim przeżywaniu nieodwzajemnionej miłości do Astrowa. Dziwi mnie tylko, dlaczego reżyser pozwolił Soni siadać na krześle z jedną podwiniętą nogą tak, że widać jej majtki. Widać je zresztą i wcześniej, kiedy rzuca się na podłogę. To panna z dworu przecież, nie do pomyślenia takie zachowanie. Brak dobrych manier dotyka tu prawie wszystkich. Jedynie Barbara Dobrzyńska z właściwą sobie elegancją gra strażniczkę szlacheckiego rodowodu, a zatem przynależnych tej klasie manier, mentalności, sposobu bycia. Aktorka prowadzi postać Marii Wojnickiej, matki wujaszka Wani, wyraziście, z temperamentem, w pełni przekonywająco. Kiedy wchodzi, ożywa dramaturgia sceny. To nie jest zasuszona, zrzędliwa staruszka, jak często gra się tę postać, lecz w pełni sił, dojrzała, wykształcona, znająca kilka obcych języków kobieta, której uroda wcale nie przeminęła. Kiedy dynamicznym krokiem wchodzi na scenę, wiemy już, że to ona trzęsie tym dworem. Tak silna osobowość nie może znieść słabości, jaką przejawia jej rodzony syn Wania. Dla niej to ujma na honorze.
I druga rola, także znakomicie zagrana, to postać profesora Sieriebriakowa w doskonałym wykonaniu Krzysztofa Kumora. Rola jakby specjalnie napisana dla tego aktora. Sieriebriakow Krzysztofa Kumora, megaegoista - jak byśmy dziś powiedzieli - rozkapryszony, przyzwyczajony do wydawania poleceń i do służenia mu, pragnie całą uwagę otoczenia skupić wyłącznie na sobie. Ten megaloman jednak - mimo narzekania na podagrę i co tam jeszcze - nie jest tu zrzędliwym starcem, który zapomniał, że jest mężczyzną i do zaoferowania ma tylko intelekt. Przeciwnie, to krzepki i przystojny jegomość. Taka interpretacja postaci uwiarygodnia powód, dla którego 10 lat temu młodziutka Helena wyszła za niego, dużo przecież starszego od siebie. Była nim autentycznie zafascynowana. Dziś pozostaje wierna mężowi, choć miejsce fascynacji zajęła tęsknota za prawdziwą, wielką, płomienną miłością. Taką, która pojawia się nagle i razi jak Amor strzałą w samo serce. Farsowe zaś wybałuszanie oczu przez Tielegina w wykonaniu Dominika Łosia jest niezrozumiałe. Tielegin to nie prymitywny chłop. Tragiczna postać, a nie farsowa. Żona opuściła go dawno temu, a on pozostaje nadal jej wierny. Tielegin mówi, że człowiek, który zdradza żonę, może zdradzić swoją ojczyznę. No więc jest to zubożały szlachcic, który posiada swą godność i kocha ojczyznę.
Mimo uwag, jest to ważny spektakl. Jest jak symfonia, ale z zakłóceniami. Dobrze, że jest. Stęskniłam się już za prawdziwą literaturą niosącą bogactwo przeżyć wewnętrznych człowieka, zakorzenioną w wartościach chrześcijańskich. W finałowym monologu skierowanym do wujaszka Wani Sonia mówi pięknie i przejmująco: "Będziemy pracować bez spoczynku. A kiedy przyjdzie nasza godzina, umrzemy pokornie i tam, za grobem, powiemy, żeśmy cierpieli, a Bóg ulituje się nad nami i ty, i ja, wujaszku, ujrzymy jasny, piękny, radosny świat (...) i odpoczniemy. Usłyszymy chóry anielskie, ujrzymy niebo całe w diamentach, ujrzymy, jak wszystko ziemskie zło, wszystkie nasze cierpienia rozpłyną się w miłosierdziu, które wypełni sobą świat, a całe nasze życie stanie się ciche, czułe, słodkie jak pieszczota. Wierzę, wierzę...". A przypomnijmy, że słowa te pisał Czechow 110 lat temu. Jakby przewidział świętą Faustynę i kult Bożego Miłosierdzia.
Temida Stankiewicz-Podhorecka
"Wujaszek Wania" Antoniego Czechowa, reż. Wieniamin Filsztyński, dekor. Aleksander Orłow, kost. Irina Czerednikowa, muz. Irina Czerednikowa, Teatr Polski, Warszawa.
"Nasz Dziennik" 2009-01-21
Autor: wa